niedziela, 24 lutego 2013

CALIFORNIA HERE I COME!

Wyjeżdżam z mega-zaśnieżonej Warszawy (minus 5 st C) z walizką letnich ciuchów i miejscem w walizce na zapakowanie zimowych butów i kurtki po przylocie do Los Angeles. 
W sumie w CA tez zima! ... ale jaka: 28 st C ciepła w dzień, 4 st C w nocy. 

I ten niesamowity zapach po wyjściu z samolotu, z lotniska:  trochę morsko, trochę wiosennie, trochę asfaltem. To jest chwila, w której uświadamiam sobie, że jeszcze kilkanaście godzin wcześniej pachniało mi w zasadzie niczym. Śniegiem i zimą.  

Palmy wzdłuż ulic, część drzew jeszcze bez liści, cześć wiecznie zielona, a część właśnie kwitnie. I słońce!!! I ciepły wiatr!!! I kolibry jak wróble panoszące się w kwiatach!!!

Annaheim -  czytam w przewodniku o miejscowości/dzielnicy Los Angeles, w której będę przebywać i nocować "... okoliczne tereny są zaniedbane i szerzy się na nich przestępczość, dlatego jeśli ktoś nie chce odwiedzić Disneylandu lub pobliskiego, pospolitego parku rozrywki Knott's Berry, nie musi wybierać się do tej nieciekawej dzielnicy.
No pięknie! 
Na spacer, poza hotel wychodzę zatem zaopatrzona jedynie w aparat telefoniczny i 20 dolarów w kieszeni. Jakby co! Takich spacerowiczów jak ja, raczej nie spotkałam za wielu na mojej drodze: matka z dzieckiem w wózku, dwóch kloszardów zbierających puszki z ziemi i jeden biegacz.



















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz