Wyjeżdżam z mega-zaśnieżonej Warszawy (minus 5 st C) z walizką letnich ciuchów i miejscem w walizce na zapakowanie zimowych butów i kurtki po przylocie do Los Angeles.
W sumie w CA tez zima! ... ale jaka: 28 st C ciepła w dzień, 4 st C w nocy.
I ten niesamowity zapach po wyjściu z samolotu, z lotniska: trochę morsko, trochę wiosennie, trochę asfaltem. To jest chwila, w której uświadamiam sobie, że jeszcze kilkanaście godzin wcześniej pachniało mi w zasadzie niczym. Śniegiem i zimą.
Palmy wzdłuż ulic, część drzew jeszcze bez liści, cześć wiecznie zielona, a część właśnie kwitnie. I słońce!!! I ciepły wiatr!!! I kolibry jak wróble panoszące się w kwiatach!!!
Annaheim - czytam w przewodniku o miejscowości/dzielnicy Los Angeles, w której będę przebywać i nocować "... okoliczne tereny są zaniedbane i szerzy się na nich przestępczość, dlatego jeśli ktoś nie chce odwiedzić Disneylandu lub pobliskiego, pospolitego parku rozrywki Knott's Berry, nie musi wybierać się do tej nieciekawej dzielnicy. "
No pięknie!
Na spacer, poza hotel wychodzę zatem zaopatrzona jedynie w aparat telefoniczny i 20 dolarów w kieszeni. Jakby co! Takich spacerowiczów jak ja, raczej nie spotkałam za wielu na mojej drodze: matka z dzieckiem w wózku, dwóch kloszardów zbierających puszki z ziemi i jeden biegacz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz